søndag 14. oktober 2012

Meandry i Zawiłości Rynku Mieszkaniowego Dzikiej Północy - czyli jak to Artek z Ewą zapuścili pierwsze korzonki w Norwegii

Mając już całą historię za sobą, bez przesady mogę stwierdzić, że dopuściliśmy się czynu - a właściwie serii czynów dość karkołomnych. Dzięki niech będą Gwiazdce, która nam przyświeca, że wyprowadziła nas stosunkowo suchą stopą przez te wszystkie przygody, jakie spotkały nas w ciągu ostatniego pół roku. Ale od początku...
Jakiś czas po przyjeździe do Norwegii, planując przyszłość, ustawiłem sobie kamień milowy w postaci zanabycia własnego lokum po trzech latach pobytu. Skąd trzy lata? Otóż tyle czasu trzeba przebywać w Norwegi, aby móc ubiegać się o stałe prawo pobytu. Tak więc plan zakładał uzyskanie tegoż prawa i aktywne wejście w rynek nieruchomości. W międzyczasie miałem oczywiście szansę chociaż pobieżnie zapoznać się z lokalnymi realiami. A są one zdecydowanie różne od polskich... Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie musieliśmy dokonać symetrycznych operacji w obu krajach - sprzedaży mieszkania w Polsce i kupna domku w Norwegii. Niestety - w okolicach AD 2012, w przypadku obydwu operacji byliśmy po tej mniej korzystnej stronie barykady... ;)
Sprzedając mieszkanie w Polsce współpracowaliśmy z kilkoma agencjami pośrednictwa. Wszyscy spotkający się z nami reprezentanci byli przemili i optymistycznie oceniali szansę na szybkie zbycie naszego M3 w Pruszkowie. Na tym się niestety kończyło... Na miejscu mieszkaniem opiekowali się teściowie, ale z tego co pamiętam ani jedna z agencji nie przysłała choćby jednego, potencjalnego kupującego. Nowego właściciela udało nam się znaleźć pocztą pantoflową przez znajomych. No i oczywiście musieliśmy zejść z ceny...
W każdym razie, pozbawieni kotwicy mogliśmy przerzucić siły na front północny i skoncentrować się na poszukiwaniach nowej przystani. AD 2012 jest to niemal marzenie ściętej głowy. Rynek norweski jest chyba jedynym na świecie, gdzie ceny mieszkań bezustannie rosną od 1995 roku (z chwilowym załamaniem w okolicach 2007). Wszelka prasa - ta mniej i bardziej branżowa, aż kipi od prognóz dalszego wzrostu, ostrzeżeń przed bańką spekulacyjną, zachęt do inwestowania w nieruchomości i całą masą innych porad i analiz. Temat jest bardzo lotny i na czasie, także nie ma chyba tygodnia, żeby czołowe portale nie miały na głównych stronach artykułów związanych z rynkiem mieszkaniowym. Specjalistą od makro-, czy mikro- ekonomii nie jestem, ale nauczyłem się już, że większość moich teorii, opartych głównie na wyhodowanej w Polsce intuicji, nie sprawdza się w Norwegii. "Winą" za to obarczam ropę. To przez nią obowiązują tu całkiem inne racjonale niż w pozostałej części Europy, czy Stanach. Także chociaż cała moja "logika" przypomina ogromny znak ostrzegawczy, tym razem musiałem przesunąć ją do dalszych pokładów świadomości i pogodzić się z obecną tu sytuacją. Fakt, że po kilku obserwacjach i rozmowach zarówno z lokalsami, jak i przyjezdnymi o różnym stażu pobytu, udało mi się częściowo chociaż zrozumieć o co biega. Upraszczając  - ludzie mają pieniądze, przyrost naturalny jest na plusie, imigrantów przybywa z każdym dniem, a podaż nowych mieszkań jest raczej symboliczna... Na to wszystko nakłada się lokalny system podatkowy, w którym inwestycja w nieruchomości jest jedyną, nieopodatkowaną formą lokaty pieniędzy. Co więcej - ewentualne odsetki od kredytu podlegją odpisowi podatkowemu, także korzyść jest podwójna ;) Teraz wystarczy tylko dodać szczyptę dziennikarskiej pogoni za sensacją i gorączkę mamy jak znalazł!
Do tematu zamierzałem podejść na zimno. Bez emocji. Widziałem już opisane powyżej zależności i nie  miałem ochoty dać się wciągnąć. Nie do końca jestem jednak pewien czy mi się udało... Będąc w pozycji kupującego człowiek wystawiony jest tu na szereg czynności, które stopniowo wciągają go w mieszkaniowy amok. A wygląda to mniej więcej tak:

1. Szukanie ofert. Na szczęście liczbę źródeł można właściwie ograniczyć do portalu finn.no. Nie znam statystyk, ale podejrzewam, że można tam znaleźć prawie wszystkie nieruchomości dostępne obecnie na rynku. Każde z ogłoszeń posiada informację o najbliższych "visningach", czyli kiedy i w jakich godzinach można dane mieszkanie obejrzeć. Zazwyczaj są to weekendy, także w ciągu tygodnia można spokojnie skupić się na selekcji 2 - 4 ogłoszeń, które będzie można obskoczyć w najbliższą sobotę i niedzielę. Tak więc ogląda się zamieszczone zdjęcia, sprawdza na google-mapie okolicę, planuje dojazdy, sprawdza przedszkola i ofertę handlową, itp, itd (apetyt rośnie) i z coraz większymi wypiekami na twarzy wyczekuje się końca tygodnia. Z poziomu ogłoszenia można skontaktować się z prowadzącym temat pośrednikiem sprzedaży nieruchomości, który udostępnia prospekt z dość szczegółowym raportem na temat stanu technicznego mieszkania, ewentualnego zadłużenia, kluczowych decyzji wspólnoty mieszkaniowej, itp, itd. No fajne to mieszkanko... W czwartek przed planowanym visningiem dzwoni pośrednik z informacją, że właśnie obył się nieplanowany, prywatny visning i złożono już ofertę kupna - wyższą od ceny wywoławczej o 15%. Dzwoni z pytaniem, czy dam więcej... No cóż - zbyt niebezpieczna ta wolta nawet dla mnie. Grzecznie dziękuję za informację i składam paletki. Czas wrócić do poszukiwań...

2. Visning. Wizje lokalne są zazwyczaj dość krótkie - trwają do 2 godzin, także człowiek ma szansę zorientować się jak wielu jest zainteresowanych. Zazwyczaj jest wielu. Nawet bardzo ;) Działa to trochę jak ustawianie przed sobą klatek z kogutami zaraz przed walką... Oglądając mieszkanie taksuje się potencjalnych rywali i ocenia ich zamiary, determinację i zdolność kredytową... Adrenalina rośnie...

3. Licytacja. Jeżeli człowiek jest zainteresowany kupnem danego mieszkania - musi to zadeklarować składając pisemną ofertę - najlepiej już w trakcie visningu. Jest to jednak dopiero preludium do właściwej rozgrywki, która najczęściej odbywa się pierwszego, następującego dnia roboczego - licytacji telefonicznej. Polega to na tym, że w okolicach południa pośrednik wykonuje serię telefonów do wszystkich, którzy złożyli oferty i podając aktualną ofertę pyta o chęć przebicia, bądź rezygnację. W przypadku podania wyższej oferty trzeba czekać (z duszą na ramieniu) na kolejny telefon od pośrednika z informacją o nowej, wyższej ofercie, bądź o ewentualnej wygranej licytacji.

4. Akceptacja oferty. Wygrana licytacja wcale nie jest jeszcze powodem do otwarcia szampana. Naszą ofertę musi teraz zaakceptować sprzedający. A ma on prawo odrzucić naszą ofertę na rzecz niższej naszego rywala. Ot tak - bez podania przyczyny. Święte prawo sprzedającego. Na szczęście to tylko teoria. Nie słyszałem jeszcze o podobnym przypadku. Niemniej - sprzedający często domagają się dalszego podwyższenia oferty, albowiem liczyli na większą kwotę. No i tu można się troszkę potargować, ale jeżeli sprzedający nie będzie usatysfakcjonowany - zawsze może pokazać plecy i ustalić kolejny termin nowego visningu...

5. Prawo pierwokupu. Tego cholerstwa nie rozumiem i chyba nie uda mi się zaakceptować. W Norwegii istnieje kilka form własności - między innymi można być pełnoprawnym właścicielem danej nieruchomości, bądź mieć udział / członkostwo w spółdzielni. W tym drugim przypadku członkiem spółdzielni można zostać nawet nie posiadając udziału, czyli mieszkania. Korzyścią jest jednak nabijanie stażu. Taki staż można potem wykorzystać przy prawie pierwokupu. Polega to na tym, że jeżeli właściciej sprzedawanej nieruchomości zaakceptował daną ofertę na daną kwotę, każdy z członków tej samej spółdzielni może zadeklarować chęć wykorzystania prawa pierwokupu. O tym kto ostatecznie będzie miał prawo kupić nieruchomość decyduje długość stażu członkowskiego. Obecnie zgłaszanie chęci wykorzystania prawa pierwokupu trwa do kilku dni po ostatnim, ogłoszonym visningu. Po tym terminie następuje zamrożenie nadsyłania zgłoszeń i transakcja zostaje sfinalizowana - ze zwycięzcą licytacji, bądź z członkiem spółdzielni ze starszyzną stażu. Jedno mieszkanie tak nam podebrano sprzed nosa...
Jako ciekawostkę dodam, że kiedyś wyjaśnianie prawa pierwokupu trwało trzy miesiące, w trakcie których zwycięzca licytacji mógł tylko biernie czekać.

6. Wpisanie w poczet członków wspólnoty. Ostatni element, to akceptacja ze strony wspólnoty (o ile takowa istnieje). Na szczęście to też tylko formalność - nie słyszałem, żeby kogoś kiedykolwiek odrzucono...

Tak więc tych kilka etapów powoduje, że człowiek siłą rzeczy daje się opętać gorączce, która odbierając ostatki zdrowego rozsądku popycha ludzi do zaślepionej żądzy kupienia czegokolwiek - za wszelką cenę! W efekcie przestano już nawet publikować informacje o tym, że kolejne mieszkanie zostało sprzedane za kwotę o 50 czy więcej procent przewyższającą cenę wywoławczą (która de facto oparta jest o realną wartość rynkową, wyznaczoną na podstawie wyceny rzeczoznawcy). Tego typu newsy dawno już nie szokują... A ceny nic, tylko rosną i rosną i rosą i rosną...


To i tak nie wszystko. Nie opisałem jeszcze procedury bankowej, rankingów i powodów popularności i nie-popularności określonych dzielnic, wagi informacji zawartej w prospektach, czy współpracy z samymi pośrednikami, które też potrafią nie raz zaskoczyć biednego imigranta, ale to może innym razem...

Zaczerpnięte z bloga http://tomstaavi.vgb.no/
P.S. A z prawa pobytu nici - jako obywatel EU muszę pomieszkać tu jeszcze dwa lata, żeby nabyć praw do ubiegania się o nie.

mandag 8. oktober 2012

Powoli się odkuwamy... O Cypelku słów kilka.

Oj, zaniedbałem bloga i to dość mocno... Najwyższa pora otrząsnąć go z rdzy i oczyścić z pajęczyn! Wyjątkowo sporo działo się od ostatniego wpisu, także zaległego materiału mam na kilka postów.

Zacznę od tego, że wreszcie przeprowadziliśmy się. Upłynął już trzeci tydzień, więc rozpakowaliśmy już większość pudeł, przyzwyczailiśmy do nowego mieszkania i okolicy, a nawet udało się wydeptać kilka pierwszych ścieżek. Słoneczna jak do tej pory jesień, której nadejście zbiegło się z przeprowadzką, zachęca do spacerów, także spędzamy z Wandą średnio trzy godziny dziennie odkrywając uroki Søndre Nordstrand. Tak właśnie nazywa się nasza "nowa" dzielnica, co można przetłumaczyć jako Południowa Plaża Północna ;).


Źródło - Wikipedia


Wikipedia mówi, że z ponad 36 tysiącami mieszkańców jest to dzielnica o największej w Oslo powierzchni, wynoszaącej 18.4 km². Dzielnice w Oslo podzielone są dalej na jednostki administracyjne, które chyba nie mają odpowiednika w Polskim systemie. Słowo "strøk" tłumaczy się na angielskie "neighbourhood", a w polskim najbliższe będą chyba "sąsiedztwo", czy "wspólnota".

Tak więc naszym "sąsiedztwem" jest Hauketo. Nazwa ta powstała ze złączenia dwóch słów i oznacza Jastrzębią Łąkę. Razem z sąsiadującą wspólnotą Prinsdal, Hauketo wypełnia północno-zachodnią część dzielnicy, gdzie rzeka Ljan wytycza granicę oddzielającą Nordstrand.

I wreszcie - w obrębie "sąsiedztwa" mogą znajdować się wspólnoty, czy spółdzielnie mieszkaniowe. Hauketo ma je dwie - Rugdeberget i Nebbejordet, w której to obecnie mieszkamy.
Słowo "nebbe" oznacza dziób, więc początkowo myślałem, że mieszkamy w dziobatej, bądź podziobanej (przez jastrzębie? ;)) ziemi. Okazało się jednak, że geneza nazwy jest inna i zdecydowanie nie ma nic wspólnego z ptakami ;). W tym przypadku "nebbe" oznacza wąski pas ziemi wzdłuż wody. Zarówno Nebbejordet jak i Rugdeberget są to nazwy historyczne używane tu na długo przed wybudowaniem obecnie stojących tu domów, także nie udało mi się jeszcze do końca zinterpretować o jaki cypelek chodzi. Może w tym przypadku był to pas ziemi "wrzynający" się w las? Sąsiadujący las Grønliåsen i mapka okolicy mogłyby to sugerować, ale kto wie jak to wszystko wyglądało, kiedy powstała nazwa Nebbejordet...

Źródło - strona wspólnoty mieszkaniowej Nebbejordet


W każdym razie - jeden z 75 szeregowców na "Cypelku", to teraz nasz "Domek Za Gozdem". Nazwę wymyśliła Efcia i chociaż nie było jeszcze oficjalnego nadania, myślę, że mogę jej już używać ;)