søndag 14. oktober 2012

Meandry i Zawiłości Rynku Mieszkaniowego Dzikiej Północy - czyli jak to Artek z Ewą zapuścili pierwsze korzonki w Norwegii

Mając już całą historię za sobą, bez przesady mogę stwierdzić, że dopuściliśmy się czynu - a właściwie serii czynów dość karkołomnych. Dzięki niech będą Gwiazdce, która nam przyświeca, że wyprowadziła nas stosunkowo suchą stopą przez te wszystkie przygody, jakie spotkały nas w ciągu ostatniego pół roku. Ale od początku...
Jakiś czas po przyjeździe do Norwegii, planując przyszłość, ustawiłem sobie kamień milowy w postaci zanabycia własnego lokum po trzech latach pobytu. Skąd trzy lata? Otóż tyle czasu trzeba przebywać w Norwegi, aby móc ubiegać się o stałe prawo pobytu. Tak więc plan zakładał uzyskanie tegoż prawa i aktywne wejście w rynek nieruchomości. W międzyczasie miałem oczywiście szansę chociaż pobieżnie zapoznać się z lokalnymi realiami. A są one zdecydowanie różne od polskich... Tak się złożyło, że mniej więcej w tym samym czasie musieliśmy dokonać symetrycznych operacji w obu krajach - sprzedaży mieszkania w Polsce i kupna domku w Norwegii. Niestety - w okolicach AD 2012, w przypadku obydwu operacji byliśmy po tej mniej korzystnej stronie barykady... ;)
Sprzedając mieszkanie w Polsce współpracowaliśmy z kilkoma agencjami pośrednictwa. Wszyscy spotkający się z nami reprezentanci byli przemili i optymistycznie oceniali szansę na szybkie zbycie naszego M3 w Pruszkowie. Na tym się niestety kończyło... Na miejscu mieszkaniem opiekowali się teściowie, ale z tego co pamiętam ani jedna z agencji nie przysłała choćby jednego, potencjalnego kupującego. Nowego właściciela udało nam się znaleźć pocztą pantoflową przez znajomych. No i oczywiście musieliśmy zejść z ceny...
W każdym razie, pozbawieni kotwicy mogliśmy przerzucić siły na front północny i skoncentrować się na poszukiwaniach nowej przystani. AD 2012 jest to niemal marzenie ściętej głowy. Rynek norweski jest chyba jedynym na świecie, gdzie ceny mieszkań bezustannie rosną od 1995 roku (z chwilowym załamaniem w okolicach 2007). Wszelka prasa - ta mniej i bardziej branżowa, aż kipi od prognóz dalszego wzrostu, ostrzeżeń przed bańką spekulacyjną, zachęt do inwestowania w nieruchomości i całą masą innych porad i analiz. Temat jest bardzo lotny i na czasie, także nie ma chyba tygodnia, żeby czołowe portale nie miały na głównych stronach artykułów związanych z rynkiem mieszkaniowym. Specjalistą od makro-, czy mikro- ekonomii nie jestem, ale nauczyłem się już, że większość moich teorii, opartych głównie na wyhodowanej w Polsce intuicji, nie sprawdza się w Norwegii. "Winą" za to obarczam ropę. To przez nią obowiązują tu całkiem inne racjonale niż w pozostałej części Europy, czy Stanach. Także chociaż cała moja "logika" przypomina ogromny znak ostrzegawczy, tym razem musiałem przesunąć ją do dalszych pokładów świadomości i pogodzić się z obecną tu sytuacją. Fakt, że po kilku obserwacjach i rozmowach zarówno z lokalsami, jak i przyjezdnymi o różnym stażu pobytu, udało mi się częściowo chociaż zrozumieć o co biega. Upraszczając  - ludzie mają pieniądze, przyrost naturalny jest na plusie, imigrantów przybywa z każdym dniem, a podaż nowych mieszkań jest raczej symboliczna... Na to wszystko nakłada się lokalny system podatkowy, w którym inwestycja w nieruchomości jest jedyną, nieopodatkowaną formą lokaty pieniędzy. Co więcej - ewentualne odsetki od kredytu podlegją odpisowi podatkowemu, także korzyść jest podwójna ;) Teraz wystarczy tylko dodać szczyptę dziennikarskiej pogoni za sensacją i gorączkę mamy jak znalazł!
Do tematu zamierzałem podejść na zimno. Bez emocji. Widziałem już opisane powyżej zależności i nie  miałem ochoty dać się wciągnąć. Nie do końca jestem jednak pewien czy mi się udało... Będąc w pozycji kupującego człowiek wystawiony jest tu na szereg czynności, które stopniowo wciągają go w mieszkaniowy amok. A wygląda to mniej więcej tak:

1. Szukanie ofert. Na szczęście liczbę źródeł można właściwie ograniczyć do portalu finn.no. Nie znam statystyk, ale podejrzewam, że można tam znaleźć prawie wszystkie nieruchomości dostępne obecnie na rynku. Każde z ogłoszeń posiada informację o najbliższych "visningach", czyli kiedy i w jakich godzinach można dane mieszkanie obejrzeć. Zazwyczaj są to weekendy, także w ciągu tygodnia można spokojnie skupić się na selekcji 2 - 4 ogłoszeń, które będzie można obskoczyć w najbliższą sobotę i niedzielę. Tak więc ogląda się zamieszczone zdjęcia, sprawdza na google-mapie okolicę, planuje dojazdy, sprawdza przedszkola i ofertę handlową, itp, itd (apetyt rośnie) i z coraz większymi wypiekami na twarzy wyczekuje się końca tygodnia. Z poziomu ogłoszenia można skontaktować się z prowadzącym temat pośrednikiem sprzedaży nieruchomości, który udostępnia prospekt z dość szczegółowym raportem na temat stanu technicznego mieszkania, ewentualnego zadłużenia, kluczowych decyzji wspólnoty mieszkaniowej, itp, itd. No fajne to mieszkanko... W czwartek przed planowanym visningiem dzwoni pośrednik z informacją, że właśnie obył się nieplanowany, prywatny visning i złożono już ofertę kupna - wyższą od ceny wywoławczej o 15%. Dzwoni z pytaniem, czy dam więcej... No cóż - zbyt niebezpieczna ta wolta nawet dla mnie. Grzecznie dziękuję za informację i składam paletki. Czas wrócić do poszukiwań...

2. Visning. Wizje lokalne są zazwyczaj dość krótkie - trwają do 2 godzin, także człowiek ma szansę zorientować się jak wielu jest zainteresowanych. Zazwyczaj jest wielu. Nawet bardzo ;) Działa to trochę jak ustawianie przed sobą klatek z kogutami zaraz przed walką... Oglądając mieszkanie taksuje się potencjalnych rywali i ocenia ich zamiary, determinację i zdolność kredytową... Adrenalina rośnie...

3. Licytacja. Jeżeli człowiek jest zainteresowany kupnem danego mieszkania - musi to zadeklarować składając pisemną ofertę - najlepiej już w trakcie visningu. Jest to jednak dopiero preludium do właściwej rozgrywki, która najczęściej odbywa się pierwszego, następującego dnia roboczego - licytacji telefonicznej. Polega to na tym, że w okolicach południa pośrednik wykonuje serię telefonów do wszystkich, którzy złożyli oferty i podając aktualną ofertę pyta o chęć przebicia, bądź rezygnację. W przypadku podania wyższej oferty trzeba czekać (z duszą na ramieniu) na kolejny telefon od pośrednika z informacją o nowej, wyższej ofercie, bądź o ewentualnej wygranej licytacji.

4. Akceptacja oferty. Wygrana licytacja wcale nie jest jeszcze powodem do otwarcia szampana. Naszą ofertę musi teraz zaakceptować sprzedający. A ma on prawo odrzucić naszą ofertę na rzecz niższej naszego rywala. Ot tak - bez podania przyczyny. Święte prawo sprzedającego. Na szczęście to tylko teoria. Nie słyszałem jeszcze o podobnym przypadku. Niemniej - sprzedający często domagają się dalszego podwyższenia oferty, albowiem liczyli na większą kwotę. No i tu można się troszkę potargować, ale jeżeli sprzedający nie będzie usatysfakcjonowany - zawsze może pokazać plecy i ustalić kolejny termin nowego visningu...

5. Prawo pierwokupu. Tego cholerstwa nie rozumiem i chyba nie uda mi się zaakceptować. W Norwegii istnieje kilka form własności - między innymi można być pełnoprawnym właścicielem danej nieruchomości, bądź mieć udział / członkostwo w spółdzielni. W tym drugim przypadku członkiem spółdzielni można zostać nawet nie posiadając udziału, czyli mieszkania. Korzyścią jest jednak nabijanie stażu. Taki staż można potem wykorzystać przy prawie pierwokupu. Polega to na tym, że jeżeli właściciej sprzedawanej nieruchomości zaakceptował daną ofertę na daną kwotę, każdy z członków tej samej spółdzielni może zadeklarować chęć wykorzystania prawa pierwokupu. O tym kto ostatecznie będzie miał prawo kupić nieruchomość decyduje długość stażu członkowskiego. Obecnie zgłaszanie chęci wykorzystania prawa pierwokupu trwa do kilku dni po ostatnim, ogłoszonym visningu. Po tym terminie następuje zamrożenie nadsyłania zgłoszeń i transakcja zostaje sfinalizowana - ze zwycięzcą licytacji, bądź z członkiem spółdzielni ze starszyzną stażu. Jedno mieszkanie tak nam podebrano sprzed nosa...
Jako ciekawostkę dodam, że kiedyś wyjaśnianie prawa pierwokupu trwało trzy miesiące, w trakcie których zwycięzca licytacji mógł tylko biernie czekać.

6. Wpisanie w poczet członków wspólnoty. Ostatni element, to akceptacja ze strony wspólnoty (o ile takowa istnieje). Na szczęście to też tylko formalność - nie słyszałem, żeby kogoś kiedykolwiek odrzucono...

Tak więc tych kilka etapów powoduje, że człowiek siłą rzeczy daje się opętać gorączce, która odbierając ostatki zdrowego rozsądku popycha ludzi do zaślepionej żądzy kupienia czegokolwiek - za wszelką cenę! W efekcie przestano już nawet publikować informacje o tym, że kolejne mieszkanie zostało sprzedane za kwotę o 50 czy więcej procent przewyższającą cenę wywoławczą (która de facto oparta jest o realną wartość rynkową, wyznaczoną na podstawie wyceny rzeczoznawcy). Tego typu newsy dawno już nie szokują... A ceny nic, tylko rosną i rosną i rosą i rosną...


To i tak nie wszystko. Nie opisałem jeszcze procedury bankowej, rankingów i powodów popularności i nie-popularności określonych dzielnic, wagi informacji zawartej w prospektach, czy współpracy z samymi pośrednikami, które też potrafią nie raz zaskoczyć biednego imigranta, ale to może innym razem...

Zaczerpnięte z bloga http://tomstaavi.vgb.no/
P.S. A z prawa pobytu nici - jako obywatel EU muszę pomieszkać tu jeszcze dwa lata, żeby nabyć praw do ubiegania się o nie.

mandag 8. oktober 2012

Powoli się odkuwamy... O Cypelku słów kilka.

Oj, zaniedbałem bloga i to dość mocno... Najwyższa pora otrząsnąć go z rdzy i oczyścić z pajęczyn! Wyjątkowo sporo działo się od ostatniego wpisu, także zaległego materiału mam na kilka postów.

Zacznę od tego, że wreszcie przeprowadziliśmy się. Upłynął już trzeci tydzień, więc rozpakowaliśmy już większość pudeł, przyzwyczailiśmy do nowego mieszkania i okolicy, a nawet udało się wydeptać kilka pierwszych ścieżek. Słoneczna jak do tej pory jesień, której nadejście zbiegło się z przeprowadzką, zachęca do spacerów, także spędzamy z Wandą średnio trzy godziny dziennie odkrywając uroki Søndre Nordstrand. Tak właśnie nazywa się nasza "nowa" dzielnica, co można przetłumaczyć jako Południowa Plaża Północna ;).


Źródło - Wikipedia


Wikipedia mówi, że z ponad 36 tysiącami mieszkańców jest to dzielnica o największej w Oslo powierzchni, wynoszaącej 18.4 km². Dzielnice w Oslo podzielone są dalej na jednostki administracyjne, które chyba nie mają odpowiednika w Polskim systemie. Słowo "strøk" tłumaczy się na angielskie "neighbourhood", a w polskim najbliższe będą chyba "sąsiedztwo", czy "wspólnota".

Tak więc naszym "sąsiedztwem" jest Hauketo. Nazwa ta powstała ze złączenia dwóch słów i oznacza Jastrzębią Łąkę. Razem z sąsiadującą wspólnotą Prinsdal, Hauketo wypełnia północno-zachodnią część dzielnicy, gdzie rzeka Ljan wytycza granicę oddzielającą Nordstrand.

I wreszcie - w obrębie "sąsiedztwa" mogą znajdować się wspólnoty, czy spółdzielnie mieszkaniowe. Hauketo ma je dwie - Rugdeberget i Nebbejordet, w której to obecnie mieszkamy.
Słowo "nebbe" oznacza dziób, więc początkowo myślałem, że mieszkamy w dziobatej, bądź podziobanej (przez jastrzębie? ;)) ziemi. Okazało się jednak, że geneza nazwy jest inna i zdecydowanie nie ma nic wspólnego z ptakami ;). W tym przypadku "nebbe" oznacza wąski pas ziemi wzdłuż wody. Zarówno Nebbejordet jak i Rugdeberget są to nazwy historyczne używane tu na długo przed wybudowaniem obecnie stojących tu domów, także nie udało mi się jeszcze do końca zinterpretować o jaki cypelek chodzi. Może w tym przypadku był to pas ziemi "wrzynający" się w las? Sąsiadujący las Grønliåsen i mapka okolicy mogłyby to sugerować, ale kto wie jak to wszystko wyglądało, kiedy powstała nazwa Nebbejordet...

Źródło - strona wspólnoty mieszkaniowej Nebbejordet


W każdym razie - jeden z 75 szeregowców na "Cypelku", to teraz nasz "Domek Za Gozdem". Nazwę wymyśliła Efcia i chociaż nie było jeszcze oficjalnego nadania, myślę, że mogę jej już używać ;)

torsdag 31. mai 2012

1872 kilometry

Tak więc podpisaliśmy dziś umowę kupna mieszkanka. Tym samym, kolejny etap planu został wzorcowo wręcz zrealizowany - założyliśmy sobie zakup mieszkania po trzech latach od przeprowadzki do Norwegii i wygląda na to, że można według nas regulować zegarki ;)
W związku z tym, że zastąpiliśmy stare, polskie kotwice tymi nowymi - norweskimi, postanowiłem prześledzić i udokumentować trasę mojej dotychczasowej tułaczki. Z grubsza wyglądała ona tak:


View Larger Map

Nie było mi łatwo przypomnieć sobie te wszystkie miejsca, w których to bardziej lub mniej legalnie pomieszkiwałem. W każdym razie mam nadzieję, że nie przeoczyłem żadnych ważniejszych lokalizacji...

Kilka słów legendy:

  1. Jedlnia-Letnisko, Polska. Właściwie nie było to dla mnie miejsce zamieszkania. W tamtejszym szpitalu się urodziłem i miejscowość ta pozostanie ze mną już na zawsze, dlatego uznałem, że warto o niej wspomnieć.
  2. Kusocińskiego, Radom, Polska. Zaraz po urodzeniu pomieszkiwaliśmy u dziadków. Byłem zdecydowanie za mały, żeby zapamiętać cokolwiek z tego okresu. Nie wiem też jak długo i w jakiej kolejności nasza młoda rodzinka była przygarniana.
  3. Główna, Radom, Polska. Drudzy dziadkowie. Z tego co kojarzę, babcia miała domek, który planowany był do rozbiórki ze względu na rozbudowę osiedla Zamłynie. Mieszkańcy otrzymywali przydziały w nowo wybudowanych blokach, więc warto było się u babci zameldować... 
  4. Przeskok, Radom, Polska. Pierwsze mieszkanko naszego szczepu. M-3 na dziewiątym piętrze. Winda, zsyp - klasyka. Z tym mieszkaniem wiążą się moje pierwsze wspomnienia, jakie kołaczą mi się jeszcze po zakamarkach świadomości. Wpadanie do babci po kromkę chleba z masłem i z cukrem... Ban na uroczyste obchody dnia dziecka na podwórku, ze względu na spalone słońcem plecy... Drewniany statek i wigwamy na placu zabaw - błyskawicznie zaadoptowane na toalety przez okolicznych żuli... Wieszanie się z chłopakami "za ziobro" pod wpływem inspiracji historią Janosika... Wreszcie - narodziny siostry, ślubowanie pierwszoklasistów, zdobywanie sprawności jako zuch... Trochę jeszcze pamiętam, chociaż często mam wrażenie, że wspominam dawno oglądany film, a nie własne przygody :)
  5. Królewska, Radom, Polska. Miałem osiem lat kiedy się przeprowadziliśmy. Michałów był wtedy mega młodym osiedlem, co oznacza, że wszędzie wokół pełno było placów budowy - JUPPI! Ileż emocji dawały nam nocne gonitwy "ze stróżem" ;) Takiej adrenaliny nie jest w stanie zapewnić żadne plejstejszyn ;) W tym mieszkaniu dorosłem. Po podstawówce i średniej szkole nie byłem do końca przekonany co robić dalej. Złapałem jakąś dorywczą pracę na budowie, a przed wojskiem azyl dała mi Radomska Szkoła Biznesu. Nie kosztowała dużo i oprócz wspomnianej odroczki miała tę zaletę, iż była zaoczna ;) Znalem już wtedy kilku chłopaków z Pionek i tak się złożyło, że na jednej z imprez poznałem tam również Looka. Jako że atmosfera była przednia, humory dopisywały, tak więc rzucił on nieopatrznie deklarację, że jak bym nie miał się gdzie zatrzymać w Stolycy, to u niego mogę się na jakiś czas zadekować... ;) 
  6. Bertolda Brechta, Warszawa, Polska. Trochę się więc Look zdziwił, kiedy po podniesieniu słuchawki telefonu usłyszał mój głos informujący go, że właśnie wysiadłem z pociągu, jestem w centrum i nie wiem jak do niego dojechać... ;) W kawalerce ciotki Looka mieszkał już Badzio (oficjalnie) i Emil (na dziko). Ja byłem więc czwarty (w tym drugi na dziko, a ciotka strasznie była cięta na formalności). To były piękne czasy ;) Mój pierwszy kontakt z Wawką zacząłem z grubej rury - od Pragi Północ. Po jakimś czasie czuliśmy się tam na tyle "u siebie", że nawet wina w parku nam się zdarzało spożywać. Wyczyn tym bardziej ryzykowny, gdy uczestnicy mają włosy do pasa ;). Pierwsze prace zlecane przez Japę, załatwiane przez Janusza, lukratywne przydziały do Dormy, Park co czwartek - jednym słowem Majorka! No i stało się... Był to kolejny czwartek. Look wyjechał do Pionek, a my we trzech szykowaliśmy się na wyjście do Parku. Nagle zadzwonił telefon. Nie pamiętam, czy to ja odebrałem, czy Emil - w każdym razie żaden z nas nie powinien dotykać tego urządzenia. Dzwoniła ciotka, którą dość mocno zaskoczyło usłyszenie głosu, którego posiadaczem nie był ani Look ani Badzio... Look wrócił po weekendzie w wisielczym humorze. Rzucił tylko przez zęby krótkie "musicie się wyprowadzić" i wiedzieliśmy, że to koniec dyskusji.
  7. Ursus, Warszawa, Polska. W dość krótkim czasie udało nam się znaleźć z Emilem pokój z łazienką w suterenie jednego z domków na Ursusie. Nie pamiętam nawet ulicy... Pamiętam jednak, że wtedy to podjąłem decyzję o przeprowadzce do Warszawy. Jak tylko dostaliśmy z Emilem klucze - przywiozłem mój dobytek, w postaci paru ciuchów, kaset i telewizora. Było to na przełomie wiosny i lata. Okolica była całkiem sympatyczna, a dojazdy do centrum nie takie znowu straszne. Jakoś w tydzień po przeprowadzce właściciele wyjechali na weekend. Akurat tak się złożyło, że zbiegło się to w czasie z juwenaliami. W ramach przygotowań do kolejnej imprezki plenerowej odwiedziło nas trochę znajomych z akademika. Efekt - troszkę może za dużo hałasu, przerażony dziadek i zapchana toaleta. Kosztowało nas to lwią część kaucji. No i oczywiście znowu musieliśmy się przeprowadzić...
  8. Bora Komorowskiego, Warszawa, Polska. Tym razem Praga Południe i mieszkanie "na kupie". Nawet niejaki Pepe z Pionek tam pomieszkiwał (chyba już nie żyje...). Czynsz płaciliśmy w dolarach - było tego chyba ze 200, czy 250 miesięcznie. Za dużo ludzi, i Fieldorfa zdecydowanie zbyt mocno zakorkowane co rano.
  9. Edwarda Dembowskiego, Warszawa, Polska. Całkiem sympatyczne, malutkie mieszkanko na parterze z wyjściem do ogródka przez balkon. Pamiętam, że miałem swoją ulubioną budkę z chińskim żarciem na Placu Konstytucji. W pewnym momencie plac zaczęli remontować i wszystkie budy musiały się ulotnić. Jakże mi było miło, kiedy mojego ulubionego chińczyka zobaczyłem przy przystanku, tuż za blokiem... ;)
  10. Hawajska, Warszawa, Polska. Trochę większe mieszkanko. W tym czasie firma, w której pracowałem przeniosła się z Mariensztatu na Emilii Plater.Zrobiłem też wreszcie prawko - ale niestety tylko na samochód. Kategoria A jest wciąż częścią planu na przyszłość...
  11. Grójecka 53/57, Warszawa, Polska. Podobno te bloki na Grójeckiej postawione były tymczasowo dla budujących Elektrociepłownię Siekierki, czy jakiś inny obiekt strategiczny. Z tego też względu składały się na nie "mieszkania typu studio" - obrzydliwie małe klitki z aneksem kuchennym w przedpokoju i niecałymi 25 metrami kwadratowymi całkowitej powierzchni użytkowej. Idealne norki dla budujących Stolycę! Jak to często bywa  - rozwiązanie tymczasowe stało się trochę bardziej permanentne niż zakładano. Przeznaczenie również zmieniło charakter - nade mną na przykład mieszkała rodzina z trójką chyba dzieci (sic!). Gdy dochodziło do kłótni z rękoczynami i rozrzucaniem AGD, zagłuszali eter przebojem "Kopciuszek" supergrupy Mister Dex.
    Poznałem wtedy Barteza i Karolinę. Ależ to były szalone czasy ;) Hedonizm w najczystszej postaci!
  12. Dębowa, Pruszków, Polska. Pierwsza tura u teściów. Myśl o przeprowadzce do niesławnego Pruszkowa przyprawiała mnie o palpitacje serca... Odległość, dojazdy, korki, blokersi... Okazało się, że wcale nie jest tak tragicznie. Co więcej - Pruszków da się lubić! ;)
  13. Ligocka, Warszawa, Polska. Zaraz po ślubie poszliśmy z Ewcią nie tyle "na swoje", co "na samodzielne". Dość stare, powojenne mieszkanko bardzo blisko metra. Pamiętam jak zaraz po przeprowadzce Ewa miała doła, że nie mieszka już z mamusią... ;) Ależ tam były dzikie imprezy! W międzyczasie próbowaliśmy kupić mieszkanie, ale na mnie ciążył wciąż nieuregulowany stosunek do służby wojskowej. Nie, to nie! Jak nie mieszkanie, to kupiliśmy Yariska!
  14. Dębowa, Pruszków, Polska. No dobra - koniec usamodzielniania. Zaliczyliśmy powrót do teściów, na rzecz oszczędności i wejścia w rynek nieruchomości. Czas najwyższy się ustatkować! Skończyłem inżynierkę i tym samym dostałem przeniesienie do rezerwy - zdecydowany level up na scenie kredytów hipotecznych!
  15. Faraona, Pruszków, Polska. Trochę zajęło nam znalezienie tego mieszkania. Oglądaliśmy lokale nawet w Grodziu. To osiedle przy Brzozowej bardzo nam się podobało. Stosunkowo niska zabudowa, Nowa Wieś za oknem, bezpośrednie sąsiedztwo Komorowa i las w zasięgu rzutu kamieniem. Wreszcie trafiło się mieszkanie na sprzedaż! Na dzień dobry właściciel oznajmił nam, że jemu to tak właściwie nie zależy na sprzedaży i on wie, że proponowana cena jest zaporowa, ale jemu nie zależy i już! Zmarnowany czas... Gdy niedługo potem znaleźliśmy kolejne ogłoszenie na tym samym osiedlu, nie widziałem raczej sensu w nawiązywaniu jakichkolwiek rozmów. Poszliśmy jednak - najwyraźniej nie było nic lepszego do roboty... Mieszkanie spodobało nam się od razu. Minimalne skosy nadające pomieszczeniom dynamiki, 53 metry (51 użytkowe), ustawne, super widok z okna - miodzio! Wreszcie pytam o cenę i zaskok - 3 tysie za metr. Dokładnie tyle, ile planowaliśmy wydać! Zaraz potem okazało się, że tak na prawdę to ówcześni właściciele chcą mieszkanie zamienić, a nie sprzedać, ale na szczęście udało im się znaleźć inne mieszkanie do kupna, także dane nam było uczestniczyć w sporządzeniu naszego pierwszego aktu notarialnego ;)
  16. Arendalsgata, Oslo, Norge. Po wielu latach zaciekłych bojów udało mi się wreszcie obronić magisterkę. Tym samym otworzyła się przede mną droga do realizacji młodzieńczego marzenia o przeprowadzce na Północ. Podeszliśmy z Ewą do tematu dość systematycznie. Zapisaliśmy się na kurs języka, kupiliśmy parę książek i filmów norweskich autorów - jednym słowem zaczęliśmy się oswajać z myślą o wyjeździe. Ludzie traktowali nas trochę z przymrużeniem oka - ot, kolejna fanaberia po kupnie jachtu na Mazurach, lekcjach jazdy konnej i innych ekstrawagancjach, na które sobie pozwalaliśmy... W głębi serca i nam wydawało się to dość abstrakcyjne i związane z bliżej nie określoną, ale jednak dalszą przyszłością. Dlatego też serce zabiło mi mocniej, kiedy to w czasie apogeum poprzedniego kryzysu, po niespełna trzech miesiącach poszukiwań (będąc w Polsce) zostałem zaproszony do Oslo na rozmowę o pracę! Od samego początku czułem, że ja i Hugin jesteśmy sobie przeznaczeni. Firma operowała na rynku, na którym miałem kupę lat doświadczenia. Do tego nazwa - nie dość, że poważnie rozważaliśmy ją wcześniej z Ewą dla naszej łódki (ostatecznie ochrzczonej Blodughadda), to jeszcze na 30 urodziny zafundowałem sobie na klacie tatuaż przedstawiający Hugina i Munina ;) No i stało się - 17 maja 2009 roku wszedłem w progi naszej pierwszej, norweskiej przystani na Sagene.
  17. Tors gate, Oslo, Norge. Po kilku cyklach emocjonalnych górek i dołków towarzyszących naszym pierwszym miesiącom na emigracji, przyszedł okres względnej stabilizacji. Ja okrzepłem już w pracy i zdążyłem pospłacać zobowiązania, a Ewa po przygodzie w przedszkolu dostała pracę w Nokii. Po raz pierwszy przypomnieliśmy sobie wtedy o celu przyjazdu do Norwegii: ma być miło i wygodnie! Skoro tak, to postanowiliśmy przeprowadzić się do większego mieszkanka w najdroższej dzielnicy Oslo. Do tego mieszkanie na ulicy Tora jest samo w sobie cool ;) Tu też przyszła na świat Wanda. Niezależnie od okoliczności - jej podróż początek ma w stolicy Norwegii - Oslo (tak jak mój w Jedlni - Letnisko ;))
  18. Nebbejordet, Oslo, Norge. Od kiedy pamiętam, zawsze odpoczywałem w miastach. Nie wyobrażałem sobie jak można jechać na wakacje na wieś. NUUUDAAA!!! Miasta oferują chaos, którego potrzebowałem. Kolorowe witryny sklepów, knajpki, targowiska - w takim otoczeniu czułem się najlepiej. Zacząłem zmieniać upodobania jakoś przy okazji pierwszych wypadów na Mazury (które poznałem dość późno). Nagle przypomniałem sobie zapachy natury z dzieciństwa. Ucieszyły mnie te wspomnienia i zarazem przeraził fakt, że tak się od nich zdystansowałem faworyzując miejskie klimaty. Na własne życzenie odebrałem sobie kontakt z naturą. Także wyjazdy na Mazury były dla mnie swoistym przebudzeniem. Podobnie osiedlenie się w Pruszkowie - na granicy lasu. Od tego czasu stopniowy powrót do natury jest dla mnie jednym z ważniejszych celów na drodze o downshiftingowej nirwany. Na szczęście w Oslo nie jest ciężko wyprowadzić się "na wieś". Co prawda dla wielu lokalsów dystans 12 kilometrów od centrum jest zabójczy, ale z Pruszkowa mieliśmy 25, więc 8 minut spędzonych w pociągu nie robi na mnie większego wrażenia. Tym bardziej, że w zamian mam ogródek i 300 metrów do lysløypy ;)

Tym oto sposobem, w ciągu 35 lat pokonałem dystans 1872 kilometrów. Wydaje się niedużo, ale jak pomyślę o wszystkich przystankach jakie zaliczyłem do tej pory, aż ciężko uwierzyć, że tyle tego już bylo...

onsdag 16. mai 2012

Na pamiątkę tej pierwszej...

Pierwszą wyprawę z Mikrobim mamy już szczęśliwie za sobą. Nie traktowałem jej jako wyzwania. Niemniej okazało się, że nie wszystko da się wziąć z marszu. Co prawda udało się zaliczyć wszystkie główne punkty programu, ale nie byliśmy tak swobodni jak zakładałem. Nadal nie mam jednak nic przeciwko "pójściu na żywioł". Mam nadzieję, że doświadczenie pozwoli nam z czasem wypracować umiejętność lepszego planowania.

Wspomniałem główne punkty programu - tym razem były to:

  • Odcięcie ostatniej kotwicy w postaci garażu (który został szczęśliwie sprzedany). Wiązało się to z kilkoma wizytami w spółdzielni i elektrowni, na notariuszu kończąc, także było to wyzwanie kategorii ciężkiej.
  • Wynajęcie / zwrot samochodu. Poza półgodzinnym szukaniem wjazdu na parking - tuż przed odlotem, nie było większych komplikacji.
  • Zakupy, zakupy, zakupy! Największa chyba nietrafiona tego wyjazdu. Mikrobi ma zdecydowanie niższą tolerancję na światełka, obce twarze i hałas. Trzeba się przerzucić na internet...
  • Wycieczka do Radomia. Niestety - przemęczyłem Mikrobiego centrami handlowymi i w Radomiu, gdy została poczęstowana kolejną dawką atrakcji - po prostu trafił ją szlag. Musieliśmy się w popłochu ewakuować dużo wcześniej, niż planowałem.
  • Komunio-chrzciny. Dzień po blamażu w Radomiu. Byłem pełen obaw, jednak udało nam się zachować zdrową równowagę pomiędzy odpoczynkiem a świętowaniem. Przede wszystkim - żadnych kościołów! To zdecydowanie uratowało dzień.
  • Półurodziny Mikrobiego. Duże ryzyko powtórki z (wątpliwej) rozrywki. Dużo ludzi, grające świeczki i te sprawy... Mikrobi najwyraźniej zaliczyła wzrost tolerancji w tym zakresie, bo zniosła ten dzień bardzo dzielnie.
  • Przelot samolotem. Pierwsza tak poważna wyprawa Mikrobiego. Drogę "tam" zniosła zdecydowanie powyżej oczekiwań. Droga "z powrotem" szybko zmieniła się w koszmar. Biedny dzieciak prawie się udusił płacząc. Na szczęście udało jej się usnąć w drugiej części lotu. Duża w tym wina letniego grafiku Norwegiana. Dla dzieciaka przyzwyczajonego do usypiania "na noc" o 19-tej, lot o 22-giej to mega tortura. Dobrze mieć już to za sobą...

Ogólnie jednak wyjazd można zaliczyć do udanych. Na razie też wystarczy tych podróży - czas trochę odpocząć ;)


Z oczywistego powodu myślałem ostatnio sporo o komuniach, chrzcinach, bierzmowaniach, itp. Im starszy jestem, tym bardziej krytyczny mam stosunek do tego rodzaju szopek. Nie chcę się jednak właśnie o tym teraz rozpisywać. W zamian zrzucę tych kilka wspomnień, które mi jeszcze pozostały z mojej komunii...
Pamiętam przygotowania. Religia była już w szkole. Czerwone książeczki do nabożeństwa. Czterdzieści, czy więcej pytań, które trzeba było mieć wykutych na blachę... Nie pamiętam pierwszej spowiedzi. Czy miałem stresa? Pewnie tak... Uroczystość też jakoś bez większych emocji... Nawet czytałem coś "z Jana". Zdecydowanie wszyscy czekaliśmy na kasę i prezenty. Tylko to się liczyło. A były to czasy rowerów i zegarków elektronicznych. Ci z bardziej majętnymi wójkami mogli liczyć na motorynki. Niesamowite, jak każdy z nas pragnął ją mieć!



U nas w bloku szczęśliwym posiadaczem był Rafał Solecki. Co prawda jesteśmy rówieśnikami, ale nigdy jakoś nie byliśmy bliższymi kumplami, także nie dane mi było się "przejechać" :)
Co do kasy - rekordziści dobijali do bajońskiej sumy 100 000 złotych! A było to jeszcze przed denominacją ;) Taka kwota była dla mnie poza jakimkolwiek zasięgiem. Z tego co pamiętam udało mi się zebrać 21 albo 23 tysiące. Najważniejsze, że wystarczyło na rower. Co prawda już bez zegarka elektronicznego, ale sam jednoślad był całkiem wypaśny. Romek Alka.


Na podwórkach królowały wtedy Wigry III. Ci starsi miewali Jubilaty. Jak ktoś miał wójka w Erefenie - miał szansę na prawdziwą kolażówę z przerzutką. Ale to była rzadkość... Natomiast mój Romet Alka kolażówką co prawda nie był, ale był wielkości Jubilata i miał przerzutkę! Nie było łatwo przyzwyczaić się do braku hamulca w torpedzie... Boleśnie przekonał się o tym niejaki Tomasz Walczak a.k.a. Tomal, kiedy to zaliczył widowiskowe salto przez kierownicę mojej Alki po tym, jak w panice nacisnął przedni hamulec...
Przerzutka też była spoko, ale do czasu... Niestety większość jej elementów wykonanych było z taniego plastiku, co w połączeniu z dynamiką jazdy przełajowej ośmiolatka nie mogło skończyć się dobrze... Z niewiele późniejszego okresu zapamiętałem wieczne problemy z przerzutką w centrum (a właściwie tym co po niej zostało). Acha - na koniec tych wspominek jeszcze jeden ważny fakt - moja Alka kosztowała 17 tysięcy + 500 zeta łapówki. Resztę komunijnej kasy zarekwirował ojciec na pokrycie kosztów własnych...

Czas na dzisiejszy margines. Postawiłem przed moją mamą nie lada wyzwanie. Otóż poprosiłem ją o upolowanie jakichkolwiek materiałów na temat polskich strojów ludowych i ogólnie rozumianego wzornictwa folkowego. Zadanie jest mega ciężkie, bo Cepelia czasy świetności dawno już ma za sobą, a wiejskie klimaty wciąż są uznawane za obciachowe. Najwyraźniej dla mamuśki nie ma zadań niewykonalnych! Już po kilku miesiącach zostałem obdarowany trzema tomami serii "Polskie stroje ludowe", wydanymi przez wydawnictwo Muza w cyklu "Ocalić od zapomnienia". Dokładnie czegoś takiego szukałem! Dzięki mamo!

Ilustracja ze strony www.muza.com.pl
Tak przy okazji... Nie to, żebym coś sugerował, bo lektury mam obecnie dostatek, ale przypadkowo trafiłem na ślad dwóch innych, całkiem ciekawie zapowiadających się książek z tej samej serii... ;)

Ilustracja ze strony www.muza.com.pl 

Ilustracja ze strony www.muza.com.pl 
Cieszy mnie niezmiernie, że powoli wraca jednak moda na folk. Czułem się trochę dziwnie po znalezieniu w Seattle Polish Pottery Place z przeogromnym wyborem pięknej ceramiki, rękodzieła a nawet polskiego jedzenia wiedząc, że w Polsce miałbym małe szanse znaleźć podobny sklep. Uważam, że dużo dobrego mogą przynieść tegoroczne mistrzostwa "Euro". Co prawda zaplecze gadżeciarskie jest przesiąknięte komercją, ale z tego co widzę - jest też wszechobecne i w pewien sposób odwołuje się do polskiej tradycji. Może niezamierzonym skutkiem ubocznym będzie przełamanie niechęci do przysłowiowej łowickiej wycinanki ;) Niejako na potwierdzenie, tuż przed pożegnaniem z Polską trafiliśmy go Folk Galerii "Kapela" na lotnisku. Ileż tam mają fajnych rzeczy! Szkoda tylko, że ceny pomnożone są razy dziesięć, ale z drugiej strony - może najwyższa pora zacząć się cenić ;)

torsdag 3. mai 2012

Trole Mięso

Z regóły nie udzielam się publicznie. Jakoś podświadomie, czy może w wyniku wychowania nie uważam za rozsądne eksponowanie się imieniem i nazwiskiem, jeżeli na prawdę nie ma takiej potrzeby. Ten blog jest właściwie dobrym tego przykładem. Niby publikuję tu moje przemyślenia, czy rzeczy o których nie chciałbym zapomnieć, ale robię to ostrożnie, 'po cichutku' ;)

Dla tego też zignorowałem propozycję Sylwii, aby wziąć udział w jej projekcie uczczenia 3 maja - w momencie, kiedy zaczynała nad nim pracować. Wzięła mnię jednak z zaskoczenia we wtorek, kiedy o przypomniała o projekcie prosząc o pomoc w realizacji ostatniego, brakującego elementu. Chodziło o zrobienie zdjęcia, na którym będzie Polak mieszkający teraz poza granicami kraju, oraz jedno ze słów preambuły obecnej konstytucji. Brakującym słowem było "Rzeczypospolitej". Pod wpływem impulsu zgłosiłem się na ochotnika. Okazało się, że nie byłem pierwszy, ale na wszelki wypadek Sylwia poprosiła mnie o podesłanie mojego zdjęcia - jeżeli nadal mam ochotę je zrobić. Nadal ochotę miałem, przemeblowałem pół pokoju, strzeliłem fotkę, dodałem moje słowo i przesłałem rezultat Sylwii. Przysporzyłem jej tym samym małego dylematu, bo dostała już zdjęcie od osoby, która zgłosiła się przede mną, ale moje dość jej się spodobało. Stanęło na tym, że dla wykorzystania mojej fotki projekt został wzbogacony o element '0' - ilustrację do słowa "Preambuła". Przeredagowałem napis i oto efekt:

Przyznam, że całkiem jestem z tego zdjęcia zadowolony. Udało mi się w nim zapiąć całkiem zgrabną symbolikę. Obrazy na ścianie ociekają skandynawią. Od lewej wiszą kolejno:

I w rzędzie poniżej hołd Bathoremu:

Na tym tle odbijam się ja - mieszkający w Norwegii Polak, który przyjechał tu akurat 17 maja, czyli w rocznicę ustanowienia norweskiej konstytucji. W ręku mam polski, ludowy pajączek z bibuły i trzciny, a na koszulcę grafikę inspirowaną łowickimi wycinankami (tego niestety na zdjęciu nie widać).

 

Ze zdjęcia jestem zadowolony, ale jak sama z resztą Sylwia zaznaczyła - wszyscy uczestnicy projektu powinni się liczyć z komentarzami Trolli zaraz po opublikowaniu galerii. I tu muszę powiedzieć, że zostałem zaskoczony! Jasne, że śmierdzące ślady zostawiło kilka Trolli, ale zdecydowana większość komentarzy jest bardzo pozytywna! No cóż - może warto jednak czasem zaryzykować... ;)

I jeszcze link do galerii.