onsdag 16. mai 2012

Na pamiątkę tej pierwszej...

Pierwszą wyprawę z Mikrobim mamy już szczęśliwie za sobą. Nie traktowałem jej jako wyzwania. Niemniej okazało się, że nie wszystko da się wziąć z marszu. Co prawda udało się zaliczyć wszystkie główne punkty programu, ale nie byliśmy tak swobodni jak zakładałem. Nadal nie mam jednak nic przeciwko "pójściu na żywioł". Mam nadzieję, że doświadczenie pozwoli nam z czasem wypracować umiejętność lepszego planowania.

Wspomniałem główne punkty programu - tym razem były to:

  • Odcięcie ostatniej kotwicy w postaci garażu (który został szczęśliwie sprzedany). Wiązało się to z kilkoma wizytami w spółdzielni i elektrowni, na notariuszu kończąc, także było to wyzwanie kategorii ciężkiej.
  • Wynajęcie / zwrot samochodu. Poza półgodzinnym szukaniem wjazdu na parking - tuż przed odlotem, nie było większych komplikacji.
  • Zakupy, zakupy, zakupy! Największa chyba nietrafiona tego wyjazdu. Mikrobi ma zdecydowanie niższą tolerancję na światełka, obce twarze i hałas. Trzeba się przerzucić na internet...
  • Wycieczka do Radomia. Niestety - przemęczyłem Mikrobiego centrami handlowymi i w Radomiu, gdy została poczęstowana kolejną dawką atrakcji - po prostu trafił ją szlag. Musieliśmy się w popłochu ewakuować dużo wcześniej, niż planowałem.
  • Komunio-chrzciny. Dzień po blamażu w Radomiu. Byłem pełen obaw, jednak udało nam się zachować zdrową równowagę pomiędzy odpoczynkiem a świętowaniem. Przede wszystkim - żadnych kościołów! To zdecydowanie uratowało dzień.
  • Półurodziny Mikrobiego. Duże ryzyko powtórki z (wątpliwej) rozrywki. Dużo ludzi, grające świeczki i te sprawy... Mikrobi najwyraźniej zaliczyła wzrost tolerancji w tym zakresie, bo zniosła ten dzień bardzo dzielnie.
  • Przelot samolotem. Pierwsza tak poważna wyprawa Mikrobiego. Drogę "tam" zniosła zdecydowanie powyżej oczekiwań. Droga "z powrotem" szybko zmieniła się w koszmar. Biedny dzieciak prawie się udusił płacząc. Na szczęście udało jej się usnąć w drugiej części lotu. Duża w tym wina letniego grafiku Norwegiana. Dla dzieciaka przyzwyczajonego do usypiania "na noc" o 19-tej, lot o 22-giej to mega tortura. Dobrze mieć już to za sobą...

Ogólnie jednak wyjazd można zaliczyć do udanych. Na razie też wystarczy tych podróży - czas trochę odpocząć ;)


Z oczywistego powodu myślałem ostatnio sporo o komuniach, chrzcinach, bierzmowaniach, itp. Im starszy jestem, tym bardziej krytyczny mam stosunek do tego rodzaju szopek. Nie chcę się jednak właśnie o tym teraz rozpisywać. W zamian zrzucę tych kilka wspomnień, które mi jeszcze pozostały z mojej komunii...
Pamiętam przygotowania. Religia była już w szkole. Czerwone książeczki do nabożeństwa. Czterdzieści, czy więcej pytań, które trzeba było mieć wykutych na blachę... Nie pamiętam pierwszej spowiedzi. Czy miałem stresa? Pewnie tak... Uroczystość też jakoś bez większych emocji... Nawet czytałem coś "z Jana". Zdecydowanie wszyscy czekaliśmy na kasę i prezenty. Tylko to się liczyło. A były to czasy rowerów i zegarków elektronicznych. Ci z bardziej majętnymi wójkami mogli liczyć na motorynki. Niesamowite, jak każdy z nas pragnął ją mieć!



U nas w bloku szczęśliwym posiadaczem był Rafał Solecki. Co prawda jesteśmy rówieśnikami, ale nigdy jakoś nie byliśmy bliższymi kumplami, także nie dane mi było się "przejechać" :)
Co do kasy - rekordziści dobijali do bajońskiej sumy 100 000 złotych! A było to jeszcze przed denominacją ;) Taka kwota była dla mnie poza jakimkolwiek zasięgiem. Z tego co pamiętam udało mi się zebrać 21 albo 23 tysiące. Najważniejsze, że wystarczyło na rower. Co prawda już bez zegarka elektronicznego, ale sam jednoślad był całkiem wypaśny. Romek Alka.


Na podwórkach królowały wtedy Wigry III. Ci starsi miewali Jubilaty. Jak ktoś miał wójka w Erefenie - miał szansę na prawdziwą kolażówę z przerzutką. Ale to była rzadkość... Natomiast mój Romet Alka kolażówką co prawda nie był, ale był wielkości Jubilata i miał przerzutkę! Nie było łatwo przyzwyczaić się do braku hamulca w torpedzie... Boleśnie przekonał się o tym niejaki Tomasz Walczak a.k.a. Tomal, kiedy to zaliczył widowiskowe salto przez kierownicę mojej Alki po tym, jak w panice nacisnął przedni hamulec...
Przerzutka też była spoko, ale do czasu... Niestety większość jej elementów wykonanych było z taniego plastiku, co w połączeniu z dynamiką jazdy przełajowej ośmiolatka nie mogło skończyć się dobrze... Z niewiele późniejszego okresu zapamiętałem wieczne problemy z przerzutką w centrum (a właściwie tym co po niej zostało). Acha - na koniec tych wspominek jeszcze jeden ważny fakt - moja Alka kosztowała 17 tysięcy + 500 zeta łapówki. Resztę komunijnej kasy zarekwirował ojciec na pokrycie kosztów własnych...

Czas na dzisiejszy margines. Postawiłem przed moją mamą nie lada wyzwanie. Otóż poprosiłem ją o upolowanie jakichkolwiek materiałów na temat polskich strojów ludowych i ogólnie rozumianego wzornictwa folkowego. Zadanie jest mega ciężkie, bo Cepelia czasy świetności dawno już ma za sobą, a wiejskie klimaty wciąż są uznawane za obciachowe. Najwyraźniej dla mamuśki nie ma zadań niewykonalnych! Już po kilku miesiącach zostałem obdarowany trzema tomami serii "Polskie stroje ludowe", wydanymi przez wydawnictwo Muza w cyklu "Ocalić od zapomnienia". Dokładnie czegoś takiego szukałem! Dzięki mamo!

Ilustracja ze strony www.muza.com.pl
Tak przy okazji... Nie to, żebym coś sugerował, bo lektury mam obecnie dostatek, ale przypadkowo trafiłem na ślad dwóch innych, całkiem ciekawie zapowiadających się książek z tej samej serii... ;)

Ilustracja ze strony www.muza.com.pl 

Ilustracja ze strony www.muza.com.pl 
Cieszy mnie niezmiernie, że powoli wraca jednak moda na folk. Czułem się trochę dziwnie po znalezieniu w Seattle Polish Pottery Place z przeogromnym wyborem pięknej ceramiki, rękodzieła a nawet polskiego jedzenia wiedząc, że w Polsce miałbym małe szanse znaleźć podobny sklep. Uważam, że dużo dobrego mogą przynieść tegoroczne mistrzostwa "Euro". Co prawda zaplecze gadżeciarskie jest przesiąknięte komercją, ale z tego co widzę - jest też wszechobecne i w pewien sposób odwołuje się do polskiej tradycji. Może niezamierzonym skutkiem ubocznym będzie przełamanie niechęci do przysłowiowej łowickiej wycinanki ;) Niejako na potwierdzenie, tuż przed pożegnaniem z Polską trafiliśmy go Folk Galerii "Kapela" na lotnisku. Ileż tam mają fajnych rzeczy! Szkoda tylko, że ceny pomnożone są razy dziesięć, ale z drugiej strony - może najwyższa pora zacząć się cenić ;)

Ingen kommentarer:

Legg inn en kommentar