søndag 29. januar 2012

Najazd Barbarzyńców

I znów okazało się, że rzeczywistość bywa dużo łagodniejsza niż wyobrażenia o niej. Oto bez większych bólów i męk udało mi się przeżyć 7 dni podejmując gości. I to nie byle jakich - bo teściów w samej osobie! Siedem dni! Wieczność!

Zaczęlo się średnio przyjemnie. Odrobiłem wcześniej 3 godziny w pracuni, więc mogłem urwać się w poniedziałek w samo południe. Dojechałem na lotnisko około pół godziny przed planowanym lądowaniem, także chwilkę poczekałem na hali przylotów. Ostatnio czuję sie nienajgorzej, także zaskoczyło mnie, że nagle zacząłem słyszeć głosy szepczące w mojej głowie... Zdziwienie tym większe, że szeptały najprawdopodobniej po angielsku (?!?) Nerwowo, acz dyskretnie zacząłem się rozglądać wokół siebie i na szczęście odkryłem, że stoję w jakiejś podejrzanej strefie oznaczonej kółkiem, nad którą jest kierunkowy głośnik będący najprawdopodobniej źródłem tychże głosów... Doczytałem właśnie, że jest to część instalacji dźwiękowo wizualnej "Sound Shower" autorstwa niejakiej Anna Karin Rynander. Coś, co w założeniach ma odstresowywać, na mnie podziałało wręcz odwrotnie ;) Muszę powiedzieć, że czułem się przynajmniej nieswojo słysząc szepczący w mojej głowie przekaz godny samego Kuato: "Open your mind... you can fly...". Więcej o instalacji tu a fragmenty przekazów podprogowych tu ;).

Zdjęcie ze strony lotniska w Oslo: http://www.osl.no
Teściowie wylądowali cali i zdrowi o czasie. Tak się złożyło, że akurat tego samego dnia bodajże internetowy Aftenposten umieścił artykuł opisujący różnice w cenach kursów z Oslo na lotnisko taksówek różnych korporacji. Zryczaltowana cena wahać się może od 500 do 800 koron, także warto się przyjrzeć do jakiej taksówki się wsiada. Zapamiętałem, że jedną z najdroższych korporacji jest Christiania i bogatszy o tą wiedzę bez wahania wpakowałem nas do City Taxi. I tu okazało się, że jak wsiadasz w taksówkę bez zamówienia jest przez telefon, stała opłata nie obowiązuje i jedzie się klasycznie - na licznik. Trochę się zmarszczyłem, ale że nie należę do klientów awanturujących się, zagryzłem zęby i zgodziłem się na 1000 noków, czyli od 500 do 200 więcej, niż zakładałem... No trudno - oby moje doświadczenie posłużyło innym za lekcję... ;)

Swoją drogą początek roku daje mi finansowe żółte kartki - najpierw nieoczekiwany zwrot zwrotu podatku, teraz przepłacony kurs taksówką... hmmm.. dobrze, że przynajmniej w porę doczytałem o zapadających się domach na Munkebekken (na marginesie marginesu - dom został sprzedany w kilka dni po visningu...).

Z reguły podchodzę z pokorą do życia, więc po tak oczywistych sygnałach dałem sobie na wstrzymanie i zredukowałem bieg. Opłaciło się. Goszczenie teściów upłyneło we wręcz sielskiej atmosferze. Teściu momentalnie zyskał sobie przychylność Wandy, a po kilku popisach teściowej w kuchni dostałem maila od właścicielki mieszkania z prośbą o wymianę filtra w wyciągu, bo sąsiad z góry skarży się na zapachy ;) Było smacznie i wesoło, a przede wszystkim Ewa miała wreszcie szansę odetchnąć. Miło było tym bardziej, że wbrew obawom nie było nacisków na chrzest i tym podobne tematy. Jednym słowem - miód z boczkiem! (a precyzując - półtorak z wędliną domowej roboty).

Do tego pobiłem chyba wszelkie rekordy snu. W łóżku byłiśmy już z dziewczynami zaraz po dwudziestej, także uwzględniająch chwilę lektury - spałem już od dziewiątej (!). Co prawda zdarzało mi się budzić w środku nocy na godzinę, lub dwie, ale przepisowe 8 godzin snu miałem wyrobione.

Nie wiadomo kiedy przyszedł weekend. W sobotę narty na Sognsvann. Zimniej niż w zeszlym tygodniu, bo bez słońca, ale mieszanka 2 warstw niebieskiego z dwoma fioletowego okazała się co najmniej trafiona! ;) Przynajmniej odrobiłem część pierogów i ptasiego mleczka...

No i chyba będzie kontrakt. Cieszę się, bo zainteresowanie wykazała dość przyzwoita wytwórnia. Jest tylko jedno 'ale' - spytali, czy jesteśmy bardzo przywiązani do nazwy... No cóż... muszę przyznać, że od samego początku mieliśmy z tego tytułu problemy i nieporozumienia, a po filmach Jacksona wszystko co związane jest z Władcą Pierścieni trąci mega kliszą, także chyba najwyższy czas, aby po dwudziestu latach rozpocząć wreszcie nowy rozdział...


fredag 20. januar 2012

No to wykombinowałem (czyli skatty i klagi)

Definitywnie zostalismy z Ewą rozliczeni z podatku za rok 2010. Nastąpiło to dopiero dziś, bo - po pierwsze, załapaliśmy się na ostatnią turę rozliczeń, która przypadalo bodajże na październik, a po drugie, bo postanowiłem zgłosić zażalenie do otrzymanego rozliczenia, przez co sprawa jeszcze bardziej rozciągnęła się w czasie. Zażalenie było proste - rozliczając się skorzystałem ze 'standardfradrag' w wysokości 40000 (maksymalna kwota, jaką mogłem odliczyć) + 15000, z puli niewykorzystanej przez Ewę. Na rozliczeniu zobaczyłem jednak, że uwzględniono nam odpis za BSU. Przy wykorzystaniu standardfradrag nie można już dokładać innych odpisów, więc kiedy zobaczyłem ten za BSU trochę się nawet wkurzyłem na ignorancję (hehe) lokalnych urzędników lokalnej skarbówki. Przecież jasno zaznaczyłem, że chcę wykorzystać standardfradrag, który będzie dla mnie zdecydownie korzystniejszy niż BSU... Tak więc zarejestrowałem klagę. Czas płynął dalej - równomiernie do ignorancji lokalnych urzędników lokalnej skarbówki, tak więc po jakimś czasie upomniałem się o odpowiedź. Decyzja przyszła zaraz przed końcem roku. Pozytywna (juhu!). Z tą różnica, że jednak nie mogę w moim rozliczeniu użyć tych 15 tysi niewykorzystanych przez Ewę. No trudno. I tak jest dobrze! Trzeba tylko poczekać jeszcze 3 tygodnie na uprawomocnienie się decyzji i sprawa załatwiona! No i wreszcie dziś - 20 dnia stycznia doczekałem się rano SMSa z info, że na alltinie jest już poprawione rozliczenie!
Cóż tu więcej napisać... okazało się, że w pierwszym rozliczeniu uwzględniono moje 40 tysi + 15 tysi standardfradragu Ewy + odliczenie za BSU. Ot tak - przez ignorancję, czy ślepe zaufanie do podatnika.. po prostu... Moja klaga spowodowała, że przyjrzano się mojemu rozliczeniu dokładniej. Tym razem pojawiła się pozycja 'standardfradrag 10%' (wcześniej było po prostu 'andre fradrag'). Jako, że nie mogę skorzystać z tego, co zostało Ewie - jest to teraz 40 tysi (wcześniej było 55). No i oczywiście nie ma już odpisu za BSU - zgodnie z zasadami. Tak więc wiszę skarbówce ponad 8 tysi... Klagowałem za nas oboje, więc Ewa również dostała korektę - ona wisi 'tylko' 4 tysie... Tym razem wszystko zgodne ze sztuką! ;))) Zastanawiałem się przez chwilę - śmiać się, czy płakać? Śmiać. Zdecydowanie śmiać! Może najbardziej przykry element historii to ta ślepa ufność urzędnika, który nie dość, że bez zastanowienia uwzględnił wszystkie proponowane przeze mnie odpisy, to jeszcze w akcie dobrej woli dołożył BSU, o którym najwyraźniej 'zapomniałem'.. ;) W sumie dostaliśmy niemały zwrot podatku za 2010 rok, Tylko trochę szkoda, że teraz część musimy oddać... ;) Nic to - prawożądność über alles! ;)))

Z pozostałych aktualności - chcę do lasu! Wręcz rozpaczliwie! Dlaczego lokalsi musieli sobie urządzić wysypisko śmieci akurat na Munkebekken i dlaczego nikomu nie przyszło do głowy, żeby to sprawdzić przed rozpoczęciem budowy w '93?!? Echh... zaczynam tracić wiarę w ignorancję.... ;)

fredag 13. januar 2012

Choinka Zakładowa

Wpis co prawda troszkę spóźniony, ale po części celowo. Chciałem wykorzystać okazję, żeby pokazać Ewie jak obsługuje się Blogsy. 

Tak więc Mikrobi zaliczyła pierwszą imprezę. Była to Choinka Zakładowa. Nie było może tak oldskulowo jak za "naszych czasów", ale pewien klimacik pozostał. Tym bardziej, że bez orkiestry i przebrań. Tradycji dotrzymał jednak "przerażający" Mikołaj.

 

 Co by nie mówić, najważniejsze, że dzieciaki były zadowolone.

 P.S. Wpis ten jest autorstwa Ewy. Ja tylko dyktowałem. Pierwsza sprawność w obsługiwaniu Blogsy zdobyta! ;)

torsdag 12. januar 2012

Slutt er slutt.

To było nieuniknione. Nadszedł symboliczny, acz definitywny koniec świąt. Wiedziałem o tym już od tygodnia. Renovasjonsetaten już jakiś czas temu opublikował harmonogram zbierania choinek, a ja - pielęgnując mój nowy nawyk (do którego próbuję się przyzwyczaić) zarejestrowałem stosowną przypominajkę w telefonie. No i stało się. Alarm przypomniał nam juz wczoraj. I bardzo dobrze się stało, bo choinkę trzeba było rozebrać, a z Mikrobim nie jest to taka prosta operacja - głównie ze względów organizacyjno - czasowych. Z takim zapasem musiało się jednak udać.


Alarm odezwał się wczoraj, więc oczywiście dziś prawie przegapiłem całą akcję. Na szczęście tylko 'prawie'. Naszą, ogołoconą już choinę zapakowałem pod pachę i ruszyłem pod grecką ambasadę. Wóz jeszcze czekał, także oddałem nasze drzewko, powiedziałem farvel, cpyknąłem pożegnalną fotkę i zabrałem się do domu.


Ten rok jest zdecydowanie inny. Po pierwsze - Ewa nie miała poświątecznej deprechy, która zyskała już niemal status 'tradycyjnej'. Co więcej - zaskoczyła mnie dziś wyznając, że nie mogła się już doczekać kiedy ta choinka wyjedzie i tak wogóle, to gdzie jest wiosna?! Nie ma złudzeń - ten rok będzie zdecydowanie inny niż dotychczasowe... Już się cieszę! I to nie jest sarkazm... ;)

Z rzeczy zaległych - królik dotarł do Jubilatki. Co więcej - list doszedł dokładnie w dniu urodzin. To lubię.. ;)

torsdag 5. januar 2012

Det er ikke noe galt ... czyli '+' i '-'.

Ależ czekałem na napisanie tego posta. Dziesiątki razy redagowałem te zdania w myślach. Zawsze z tą samą informacją. Zawsze. Inaczej tego posta chyba by poprostu nie było. Nie mialby sensu...
Wszystko zaczęło się w sobotę 1 października. Jak na prawdziwą złotą rączkę przystało - profesjonalnie skręciłem Joance komódkę. Długoletni romans z IKEĄ oparty nie tylko na klopsikach szwedzkich po raz kolejny się opłacił. Po skończonej pracy - jak na złotą rączkę przystało - przyszedł czas na poczęstunek. Usiadłem do stołu i nagle poczułem dziwne mrowienie z tyłu głowy. Dość intensywne i nieprzyjemne uczucie. Wystraszyłem się, bo coś takiego spotkało mnie pierwszy raz. W planach mieliśmy jeszce wycieczkę do kina, ale zupełnie nie czułem się na siłach. Po powrocie do domu króta drzemka postawiła mnie na nogi, także kino udało się zaliczyć, ale samopoczucie wpadło zdecydowanie w tendencję zniżkową. Bez wdawania się w szczegóły - okres od początku października do momentu przyjścia na świat Małej uważam za najgorszy w życiu. Momentami było mi na prawdę bardzo ciężko. Dziwne zawroty głowy. Uciski w czaszcze. Ból raczej sporadycznie (na szczęście). Na to wszystko nałożyła się nerwica, z którą borykam się już ponad 10 lat. Miodzio... Zaliczyłem dwie wizyty u fastlege. Badania krwi i EKG nic nie wykazały. Biedny Olav nie wiedział co jeszcze może ze mną zrobić, więc dostałem skierowanie na rezonans magnetyczny z adnotacją MR CAPUT (sic!)Trochę ulżyło mi po wygooglowaniu, że MR oznacza 'Magnetisk Resonanstomografi', a CAPUT nie ma nic wspólnego z zapamiętanym z dzieciństwa 'Hitler Kaput', a oznacza po prostu głowę... Termin dostałem na 23 grudnia. Dziwnie się z tym trochę czułem... Jakie będą te święta? W międzyczasie przesunęli mnie na 15 grudnia. Dużo lepiej. Samo badanie - 12 minut w bezruchu z Rodem Stewardem w słuchawkach i wściekłym brzęczeniu tomografu. Przez pierwszą połowę serce biło mi jak szalone. W drugiej udało mi się uspokoić. 5 minut więcej i pewnie bym usnął ;) Szczęśliwy wyszedłem z kliniki. Święta - jak już pisałem - okazały się być wyśmienite. Jeszcze przed końcem roku Ewa była u swojego fastlege i dowiedziała się, że Olav jest na urlopie. Czyli wyniki poznam w nowym roku. Ile czasu mu dać? Tak gdzieś do 15 stycznia... Akurat miesiąc minie...
Dziś Ewa poruszyła temat zmiany fastlege. Chińczyk ponoć lepszy. Stara się. Nawiązuje więź z pacjentem. Ale, żeby 'wyczyścić konto' przed zmianą muszę poznać te cholerne wyniki! Z duszą na ramieniu, na nogach z waty zadzwoniłem. Jest minus...


onsdag 4. januar 2012

.. we've failed, but we've learned a lot!

Z planowanych 8 godzin snu wyszło mi nieco ponad cztery. Jak to mówią - ten typ tak ma. Mała obudziła się w nocy jak to ma w zwyczaju - dopełnić gastro-rytuału. Przebudziłem się i już nie mogłem usnąć (w odróżnieniu do Małej Mi ;)). Powalczyłem do 5 i uznając własną porażkę zwlokłem się z wyrka. Jednak nie ma tego złego - postanowiłem wykorzystać puste jeszcze ulice i pouczyć się nowej zabawki.

Tak więc - droga do pracuni:




i z powrotem - do domciu:




Milusio. Śpiąco, ale milusio ;)

tirsdag 3. januar 2012

Niby nic wielkiego - a cieszy ;)

Czas na nową kategorię. Niech jej będzie "Dzienniczek - ku pamięci." Czasem zdarzają się w życiu momenciki, w których nie chodzi o filizofowanie, autoterapię, czy inne tego typu nabuchane tematy, ale mimo wszystko chciałoby się je odnotować. Taki momencik miał miejsce własnie dziś. Ale od początku...

Jeszcze w ubiegłym roku (hehe ;)) przeczytałem bloga, w którym autor udowadniał jak bardzo istotne jest pozwolenie sobie na 8 godzin snu każdej doby. Sporo było przytoczonych argumentów, które znowu można włożyć do wora z oczywistymi oczywistościami, ale które to nie każdy traktuje poważnie, czy świadomie. Na przykład - brak snu jest dużo cięższy do zniesienia niż brak jedzenia, czy picia. Dlatego też nie pozwalanie ludziom zasnąć uznawane jest za jedną z najbardziej okrutnych tortur. Ciekawostka - muzycy grający w orkiestrach przygotowując świeży repertuar śpią po 10 - 12 godzin dziennie (mowa była chyba o skrzypkach). I jeszcze statystyka - 95% ludzi potrzebuje 7 - 8 godzinnego snu. Kolejne 2,5% potrzebuje spać jeszcze dłużej. Oznacza to, że tylko 2,5% ludzi zadowala się krótszym snem. Niby blahostki, ale spełniły dla mnie rolę eyeopenera. Postanowiłem więc przynajmniej starać się spać te książkowe 8 godzin dziennie, co z Mikrobim jest prawdziwym wyzwaniem ;)
Link do wspomnianego bloga (udało mi się znaleźć): Sleep is More Important than Food.

Do pracuni wstaję o 6, także usnąć powinienem ok 22. Mikrobiego kompiemy ok 21, więc szybki prysznic i w kimonko! Taki scenariusz udało nam się zrealizować wczoraj. No prawie... Właśnie usypialiśmy, kiedy to niezmiernie ważnym telefonem poczęstowała nas teściowa (pozdrowionka). Mikrobi wypadł z rytmu, a my zaraz za nim. No i jak już otworzyłem drugie oko, tak potem nie mogłem już ich tak łatwo zamknąć... Ewa zwolniła ipada, więc przejrzałem kwejka, joemonstera i wszystkie inne serwisy z debilizmami. Przypomniało mi się, że chciałem doczytać jakie możliwości ma aparat, który kupiłem Ewie 'pod choinkę'. Problem w tym, że kupiłem chyba jeden z bardziej zaawansowanych kompaktów, a w założeniu chciałem dobry, mały, zwinny aparacik, którym Ewa mogłaby dokumentować rozwój Mikrobiego. Okazało się, że na szczęście prezent może być też klasyczną debil kamerą (uff..). I jakoś tak jak już w tym temacie - po raz kolejny zacząłem grzebać wśród testów obiektywów szerokokątnych do 'mojego' aparatu. W wakacje kupiłem zmiennoogniskową Sigmę i niestety do tej pory nie jestem w stanie jej opanować :( Tym razem postanowiłem spróbować stałoogniskowego obiektywu. Ale jak na złość nie byłem w stanie znaleźć takiego, który przy cenie z zakresu amatorszczyzny dawałby fajną jakość. Testy są bezlitosne. Tym bardziej, że szukałem obiektywu (teraz uwaga - profesjonalny tekst przekopiowany z profesjonalnego serwisu) "o odwzorowaniu rektalinearnym, czyli zachowującym linie proste" (Ewa strasznie nie lubi zniekształceń jakie robi Sigma). Także poraz kolejny starałem się znaleźć idealny dla mnie kompromis. Szanse na powodzenie jednak znikome - taki Canon EF 14 mm f/2.8L USM II w listopadzie ubiegłego roku wyceniany był na ponad 8 tysi peelenów, czyli tu będzie kosztował jakieś 15 tysi noków... Jak na moją zabawę w robienie zdjęć - zdecydowanie za dużo. Tym bardziej, że sam test nie powalał na kolana... Nie tracąc nadziei szukałem dalej, i tak gdzieś przed północą znalazłem! (fuck - snu zostało mi mniej niż 6 godzin). Moim kompromisem okazał się być Samyang 14 mm f/2.8 ED AS IF UMC (co to za firma?!?) Cena całkiem rozsądna, a do tego test i jakość zdjęć całkiem obiecujące! Także po krótkim śnie i szybkim dniu w pracuni pobiegłem do sklepu i z radością znalazłem obiekt pożądania ;) W domu szybki test i muszę powiedzieć, że jest rewelacja! Przy tak słabym oświetleniu z Sigmy nigdy nie udało mi się wycisnąć takich fotek. A to dopiero początek zabawy ;)


Budowa obiektywu niestety nie pozwala na stosowanie filtrów. Nie ma też auto-fokusa. Ale umówmy się - przy takiej cenie nawet nie ma o czym mówić... ;)


No tak - teraz jak to się ma do mojego downshiftingu? ;) Taki mądrala, a ostatnie pieniądze wydał na zabawkę... No cóż - jakiś czas temu próbowałem wytłumaczyć o co cho chłopakom w pracy. Otóż są trzy kategorie rzeczy: te, których posiadanie jest niezbędne do przeżycia; te, których posiadanie sprawia przyjemnośc; te, ktorych konieczność posiadania jest nam wtłaczana przez - powiedzmy - czynniki zewnętrzne, jak reklama, presja społeczeństwa, itp. Obiektyw wrzucam do drugiej grupy. Zdecydowanie ten zakup sprawił mi duuużo przyjemności (nie tak samo było z Sigmą). Mega-wypasiony Canon za grube tysiące byłby ekstrawagancją, ale Samyang (raczej nie zapamiętam tej nazwy) nie psuje mnie chyba aż tak bardzo... ;) Co więcej - dzięki temu zakupowi powstał kolejny wpis, a nawet dorzuciłem nową kategorię! Także jakieś plusy są - czuję się usprawiedliwiony ;)

A w pracuni mieliśmy małe podsumowanie ubiegłego roku. Nawet sporo udało nam się wyprodukować. Kolejny punkt - plany na rok bieżący. Nie będzie fajnie. Nie zapowiada się przynajmniej... I punkt trzeci - szefuńcio oficjalnie oznajmił zespołowi, że odchodzę z końcem lutego. Także 57 dni and counting... ;)