Zaczęlo się średnio przyjemnie. Odrobiłem wcześniej 3 godziny w pracuni, więc mogłem urwać się w poniedziałek w samo południe. Dojechałem na lotnisko około pół godziny przed planowanym lądowaniem, także chwilkę poczekałem na hali przylotów. Ostatnio czuję sie nienajgorzej, także zaskoczyło mnie, że nagle zacząłem słyszeć głosy szepczące w mojej głowie... Zdziwienie tym większe, że szeptały najprawdopodobniej po angielsku (?!?) Nerwowo, acz dyskretnie zacząłem się rozglądać wokół siebie i na szczęście odkryłem, że stoję w jakiejś podejrzanej strefie oznaczonej kółkiem, nad którą jest kierunkowy głośnik będący najprawdopodobniej źródłem tychże głosów... Doczytałem właśnie, że jest to część instalacji dźwiękowo wizualnej "Sound Shower" autorstwa niejakiej Anna Karin Rynander. Coś, co w założeniach ma odstresowywać, na mnie podziałało wręcz odwrotnie ;) Muszę powiedzieć, że czułem się przynajmniej nieswojo słysząc szepczący w mojej głowie przekaz godny samego Kuato: "Open your mind... you can fly...". Więcej o instalacji tu a fragmenty przekazów podprogowych tu ;).
Zdjęcie ze strony lotniska w Oslo: http://www.osl.no |
Swoją drogą początek roku daje mi finansowe żółte kartki - najpierw nieoczekiwany zwrot zwrotu podatku, teraz przepłacony kurs taksówką... hmmm.. dobrze, że przynajmniej w porę doczytałem o zapadających się domach na Munkebekken (na marginesie marginesu - dom został sprzedany w kilka dni po visningu...).
Z reguły podchodzę z pokorą do życia, więc po tak oczywistych sygnałach dałem sobie na wstrzymanie i zredukowałem bieg. Opłaciło się. Goszczenie teściów upłyneło we wręcz sielskiej atmosferze. Teściu momentalnie zyskał sobie przychylność Wandy, a po kilku popisach teściowej w kuchni dostałem maila od właścicielki mieszkania z prośbą o wymianę filtra w wyciągu, bo sąsiad z góry skarży się na zapachy ;) Było smacznie i wesoło, a przede wszystkim Ewa miała wreszcie szansę odetchnąć. Miło było tym bardziej, że wbrew obawom nie było nacisków na chrzest i tym podobne tematy. Jednym słowem - miód z boczkiem! (a precyzując - półtorak z wędliną domowej roboty).
Do tego pobiłem chyba wszelkie rekordy snu. W łóżku byłiśmy już z dziewczynami zaraz po dwudziestej, także uwzględniająch chwilę lektury - spałem już od dziewiątej (!). Co prawda zdarzało mi się budzić w środku nocy na godzinę, lub dwie, ale przepisowe 8 godzin snu miałem wyrobione.
Nie wiadomo kiedy przyszedł weekend. W sobotę narty na Sognsvann. Zimniej niż w zeszlym tygodniu, bo bez słońca, ale mieszanka 2 warstw niebieskiego z dwoma fioletowego okazała się co najmniej trafiona! ;) Przynajmniej odrobiłem część pierogów i ptasiego mleczka...
No i chyba będzie kontrakt. Cieszę się, bo zainteresowanie wykazała dość przyzwoita wytwórnia. Jest tylko jedno 'ale' - spytali, czy jesteśmy bardzo przywiązani do nazwy... No cóż... muszę przyznać, że od samego początku mieliśmy z tego tytułu problemy i nieporozumienia, a po filmach Jacksona wszystko co związane jest z Władcą Pierścieni trąci mega kliszą, także chyba najwyższy czas, aby po dwudziestu latach rozpocząć wreszcie nowy rozdział...