søndag 4. mars 2012

Pierwsze wrażenia

Tak więc dwa pierwsze dni w nowej pracuni mam już za sobą. Ta sama firma, ten sam biurowiec, to samo piętro, ta sama kantyna, te same twarze... W tych okolicznościach aż ciężko uwierzyć jak duża jest to dla mnie zmiana mentalna. Te same pomieszczenia w jednym momencie nabrały zupełnie innych kolorów. Świeższych. Nie mogę powiedzieć, że poprzednia praca (czytaj - poprzedni manager) była jakoś specjalnie katorżnicza. Wręcz przeciwnie - miałem tam ugruntowaną pozycję, doskonale znałem swoje obowiązki i wiedziałem czego się ode mnie oczekuje. Jednak dopiero taka zmiana pozwoliła nabrać odpowiedniego dystansu, który z kolei pozwolił mi ocenić przeszłość w porównaniu z teraźniejszością. To była doskonała decyzja (zmiana pracy). Bez cienia wątpliwości - po dwóch dniach w nowym miejscu mogę z czystym sumieniem tak stwierdzić. Zapomniałem już jakie to uczucie być traktowanym poważnie. Jak to jest, kiedy oczekuje się ode mnie kreatywnej pracy w zakresie odpowiedzialności odpowiadającym stanowisku na wizytówce. Jak to jest być obdarzonym zaufaniem przez szefa i kolegów z pracy. Do tego dochodzi zupełnie inne postrzeganie przez moich nowych szefów kultury korporacyjnej (to już chyba początki indoktrynacji) i tego jakim zapleczem i wsparciem powinna być korporacja dla pracowników. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że równocześnie są to narzędzia zniewolenia emocjonalnego, ale za to jakie miłe ;) No i cały czas porównuję moją obecną sytuację do tej sprzed kilku jeszcze dni. Tak z pozoru nieistotna zmiana, a jak jednak duża...
Tak więc na początek - sprzedałem ostatecznie duszę firmie z nadgryzionym jabłuszkiem w logo.
Niewykluczone też, że niebawem czeka mnie tygodniowa wycieczka... O przepraszam!! Wyjazd służbowy do Seattle. Dla drzemiącego we mnie potwora korporacyjnego nie może być lepszej pożywki. Urósł już do tego stopnia, że założyłem korporacyjnego bloga, gdzie mam już trzy korporacyjne wpisy. Ostatni z nich (najobszerniejszy jak do tej pory) spłodziłem dziś (sic!) I to do tego w języku lengłidż... Nie ma złudzeń - wsiąkam po uszy! A tak bardziej na serio - muszę postarać się przeanalizować obecną sytuację, żeby zapamiętać co sprawiło, że znów tak bardzo chce mi się  pracować. Fajnie by było odświeżyć sobie to uczucie, kiedy nadejdzie marazm. A że nadejdzie - nie mam wątpliwości ;)

Z pozostałych aktualności - Ewa zdecydowała się dziś na rozwinięcie kolejnych umiejętności twórczych. Tak na poważnie. Z zaangażowaniem, ale też i bez ciśnienia. Ogromnie się z tego cieszę i z radością zrobię więcej niż trzymanie kciuków, żeby ją wesprzeć w nowym przedsięwzięciu. Nie chcę za dużo zdradzać, bo to nie ten blog, ale jak dobrze pójdzie Ewa wróci do szkoły ;)

I na sam koniec - w kwestii zapuszczania korzonków ostatnio na tapecie jest Asker. Trzeba by wreszcie na jakiś visning się wybrać...

Małe Post Scriptum - przeglądałem właśnie starsze wpisy i trafiłem na ten, w którym wspominam jak ważny jest sen. Otóż ostatnio polskie i norweskie serwisy internetowe opublikowały artykuły opisujące wyniki badań, które to dowodzą iż potrzeba ośmiogodzinnego snu to wroga propaganda. Najnowsze badania dowodzą bowiem, że wydajniejszy model snu to 4 godziny + 2 godziny aktywności + kolejne 4 godziny snu. Opisy ludzi funkcjonujących w ten sposób można ponoć spotkać w literaturze sprzed wielu lat, także nie jest to wymysł naukowców XXI wieku. Muszę powiedzieć, że zdarza mi się często budzić po 4 godzinach snu. Zazwyczaj próbuję wtedy na siłę usnąć i niejednokrotnie kończyło się to dwugodzinnym przekręcaniem się z boku na bok. Następnym razem muszę spróbować się na te dwie godzinki 'zaktywizować'. Ot taka dygresyjka...

Ingen kommentarer:

Legg inn en kommentar